Alaska

Z głębi Alaski, krainy śniegu, wulkanów, tundry i podmokłych kniei oraz rzek błyskających meandrami płynąłem na południe, brzegiem Pacyfiku. Po lewej wyrastając wprost z morza – wznosił się srogi, o złej sławie masyw Gór Św. Eliasza. Obszar górski najsilniej zlodowaciały na świecie, ze szczytami sięgającymi sześciu tysięcy metrów. Rzeczywiście te strony kuszą swą pierwotną surowością. Dziesiątkami mil wija się ku morzu lodowce – a ich błękitny lód sprasowany został ze śniegów padających tu przed wiekami, nawet tysiącami lat. Dzieje i właściwości owych lodów badał przed drugą woja światową polski geograf – prof. Eugeniusz Romer., którego nazwiskiem oznaczono jeden z lodowców. W pobliżu Archipelagu Aleksandra trzy wyspy noszą też nazwy Polaków: Kościuszki, Zaremby i Wojewódzkiego. Ci dwaj ostatni to kapitanowie żeglugi (w służbie rosyjskiej), przed kilkudziesięciu laty opływali te wody prowadząc badania wybrzeży, zakładając przyczółki cywilizacji. Na wyspie Kościuszki wznosi się też Góra Krzyżanowskiego, Polaka emigranta, który został pierwszym amerykańskim gubernatorem Alaski. W badaniach tego regionu świata wielu innych naszych rodaków położyło zasługi…

Płynąc spokojnie wśród fiordów i wysp tzw. Przejściem Wewnętrznym nagle coś wokół łodzi zakotłowało się, wystrzeliły w górę wielkie fontanny wody.  Łódź zachwiała się niebezpiecznie. …Otaczało nas stado harcujących wielorybów, wielotonowych kolosów, które zwinnie nurkowały to wybijały się wysoko w górę spod wody. Grindwale i stada uzębionych wielorybów długo nam towarzyszyły.

Te wdoy obfitujące w łososie i szereg innych doskonałych ryb, znęciły rybaków z różnych stron świata. Obok Indian żyją tu Skandynawowie, Irlandczycy, Jugosłowianie, przybysze z dalekich nadmorskich krajów. Ocean parując – hojnie żywi również zieleń na wybrzeżu. Górska puszcza obfituje w duże ilości potężnych rozmiarów świerków, balsamicznych jodeł, gigantycznych tui, daglezji.

Długa wędrówka przez knieje omotana w dziwaczne welony porostów i ponura niby sceneria opowieści grozy, skończyła się na granicy tych ostępów i rejonów leśnych od dawna trzebionych przez białego człowieka. Niegdyś ścięto tu nie tylko niebotyczne drzewa, ale także powalono starą indyjska kulturę, wyrosła z naturalnych praw tej puszczy. Zniknęły tubylcze wioski, tylko gdzieniegdzie stoją jeszcze wycięte w jednym pniu figury,  pokryte gęstym wzorem motywów zwierzęcych, umieszczonych nad sobą tzw. totemy. Zwierzę prezentowane w totemie było jak gdyby patronem i przydomkiem danej grupki Indian. Na słupach zapisano więc rzeżbą czasami nawet całą historię plemienia. Ocalałe totemy przypominają drogowskazy na leśnym rozstaju, gdzie skrzyżowały się drogi przeszłości i czasów obecnych. Niektóre z właśnie napotykanych rzeźbionych w stylu nerwowym, kapryśnym, pozbawionych monumentalności słupów… to totemy Tlingitów – konkretnie szczepu Chilcat. Kulturę tych Indian uratowano w chwili, gdy…zginęła. A w skrócie dzieje tych Indian były takie. Kiedyś w bardzo dawnych czasach przez lodową barierę Gór Nabrzeżnych, przywędrowali tu z głębi kontynentu Indianie – Tlingitowie. Osiedlili się w tym zakątku z uwagi na fakt, iż znaleźli cel swojej wędrówki – bogate łowiska łososi. Z czasem wyodrębnili się z wielkiego ogniś na Alasce plemienia Tlingitów i zostali nazywani szczepem Chilcat. Zasłynęli oni jako dzielni łowcy i rybacy, a nade wszystko – jako mistrzowie rękodzieła. Później przyszły wraz z białym człowiekiem ponure dzieje moralnego i materialnego wyniszczenia północnoamerykańskich Indian.

O ratowaniu tego utalentowanego szczepu i jego sztuki pomyślano dopiero w latach pięćdziesiątych. Paru entuzjastom udało się pozyskać do współpracy ostatnich starych Chilkatów. Zgromadzono resztki zabytków, a potem zaczęto pieczołowicie odtwarzać stare wzory. Wskrzeszać czas, gdy symboliczne malowidła porywały całe ściany domostw, a pełne ekspresji maski drewniane – nakrycia głowy oraz wzorzyste derki – opończe uświetniały tubylcze obrzędy. Skupiono obrzędowe stroje, ożywiono prastare, zamilkłe juz rytuały.  Ponownie ożyła również sztuka rzeźbienia pni tui w rodową opowieść totemów… Najłatwiej przyszło z tworzeniem zespołu, bo taniec – nierozerwalnie złączony ze śpiewem – zawsze był dla Indian czymś ożywczym. Tańcem Indianin zjednywał duchy, wypędzał choroby, żegnał umarłych, głosił swój smutek lub tez miłość. Chilkacki łowca tańczył w dniach sytości i w dniach głodu. Taneczna magia związana z wiarą w nadprzyrodzoną moc różnych zwierząt oraz rzeczy wygasła jednak bezpowrotnie. Dzisiejsi tancerze zafascynowani cywilizacją białych, nie znają już, nie rozumieją wszystkich symboli i gestów przekazanych im przez tradycję, jednak wskrzeszają oni materialny kształt kultury Chilkatów…